Posty z Evendell
:: Wielka Brytrania :: Minami – Południe :: Przewodnik
Strona 1 z 1
Posty z Evendell
Na pozór nie minęło dużo czasu. To tylko kilka minut, w czasie których przemierzał korytarze DOGS, niespokojny, wściekły, rozdarty, gotów złapać za gardło każdego, kto wykorzysta je do mowy akurat w tym momencie. Ale jeśli spojrzeć na to inaczej, dogłębniej, to te „kilka” minut składało się z tysięcy sekund, a każda z sekund ciągnęła się niemal w nieskończoność, przedłużając agonię, której nikt nie chciał doświadczać.
Drzwi z hukiem uderzyły we framugę, odcinając ich obu od świata zewnętrznego.
Zabawne, że nikt na korytarzu nie słyszał krzyków po drugiej ich stronie. Tak jakby ściany były zbyt grube, by przepuścić dźwięk, jakby nie było żadnych luk w drewnie – a przecież dźwięki były przepuszczane, a luki pojawiały się notorycznie. Nikt jednak nie zareagował, gdy z pokoju Wilczura wydobyła się seria uderzeń, przeplecionych głuchymi, suchymi buchnięciami, trzaskami, sykiem. Nie patrzono w tamtym kierunku, zaciskano usta, próbowano ignorować. Jakby nic się nie stało, choć, istotnie, dla nich nie stało się nic. Nie mieli o niczym pojęcia, umiejąc dojść jedynie do wniosku, że stało się coś, co ich nie dotyczy, coś, co rozwścieczyło przywódcę gangu, ale to „coś” - jakkolwiek paskudne by nie było – ograniczało się do jego życia osobistego. Tak uważali, dlatego milczeli.
Aż nagle wszystko ucichło.
Palce drgnęły, ramiona uniosły się, gdy sylwetka postanowiła się zgarbić. Czuł na wargach mrowienie, jakby słowa zamieniły się w tysiące malutkich pajęczych odnóży, dźgających go po ustach, obrzydzających zdania jeszcze przed ich wypowiedzeniem. Powoli się wyprostował, przeciągając wzrokiem po zdemolowanej norze. Nie było śladu po Shionie, choć jego zapach był jeszcze dobrze wyczuwalny; zniknęły kartki pod ciężkimi meblami, szuflady zamieniły się w stosy połamanych desek, talerze z jedzeniem zdobiły podłoże w formie malutkich, ostrych kawałków, ubrudzonych szkarłatem wszędzie tam, gdzie przypadkiem Grow się zadrapał.
A pośród tego bałaganu, dokładnie naprzeciwko niego, dokładnie tuż przed nosem, siedziała ona.
Nieruchoma, milcząca, o dziecięcej twarzy, delikatnej skórze, której dotknął, wsuwając opuszki na zabliźniony policzek w niemalże słodkim, czułym geście. Była jak laleczka przy której trzeba uważać, by nie uszkodzić jakiegoś mechanizmu; jak najdroższa porcelana, możliwa do stłuczenia nawet wtedy, gdy przypadkiem odłoży się ją o ten minimalny procent siły zbyt mocno. Uśmiechnął się nagle, czując ściskający się żołądek.
─ Mój kotek – wychrypiał, głaszcząc ją kciukiem po policzku. Delikatnie, żeby jej nie wystraszyć. ─ Mój mały, kochany kociak. Pamiętasz dzień, gdy się spotkaliśmy? Pamiętasz, gdy wstąpiłaś do DOGS, gdy patrzono na ciebie dziesiątkami różnych oczu, za którymi kryły się niepowtarzalne myśli? – Wsunął drugą rękę na jej twarz, nadal się uśmiechając. Pochylał się nad nią lekko, uważnie, z dziką satysfakcją, z bezczelną wręcz siłą świdrując skryte pod jasnymi włoskami oblicze. Czuł ciepło jej policzków pod dłońmi, charakterystyczne drżenie ciała, widział zaciskające się wargi... Boi się. Ale kto by się nie bał na sam dźwięk własnych obietnic? ─ Pamiętasz przysięgi? – Spochmurniał, jakby ktoś włączył przycisk. Rysy stężały, usta ściągnęły się, a mięśnie napięły. Poczuła drżenie jego dłoni, gdy zaczynał cedzić kolejne słowa: ─ Obiecałaś mi. Obiecałaś lojalność moim zasadom! Obiecałaś, że nie skrzywdzisz żadnego Psa, że staniesz za nimi murem, że obronisz własnym ciałem. Pamiętasz te przyrzeczenia?
Zaśmiał się nagle, puszczając ją i wycofując się na dwa kroki. Dłoń machnęła w powietrzu niewielki łuk, nim obok Growlithe'a nie zamigotał czarny kształt. Wymordowany zdążył jeszcze nadepnąć podeszwą na odłamki szkła, a Shatarai była już gotowa. Wielka, czarna, wściekła. W jej sylwetce kryło się to samo, co w jego oczach. To, czego sama była personifikacją. Zniżyła łeb, gdy oparł o nią rękę, chwytając mocno za sierść na szyi.
─ Wychodzi na to, że złamałaś wszystkie. – A potem spojrzał na wilczycę i pchnął ją ku drzwiom. ─ Odnajdź Kaneko. – Głos miał mocny, choć w oczach pojawił się dziwny błysk bólu. Usta przez chwilę martwo trzymały się jednego ułożenia, nim nie wziął się w garść, nie odgonił od siebie natrętnych myśli, chcących postawić go przed obliczem wątpliwości. Nie mógł się wahać. Był przywódcą, alfą watahy. Czy byłby godzien swojego stanowiska, gdyby nie był pewien własnych decyzji? Wargi więc poruszyły się na nowo, układając w szorstkie słowa, w czasie których ton na moment tylko zachrypł; na moment, gdy przed oczami stanęła mu klatka ze wspomnień. Wszystko namacalne każdym zmysłem. Szczekliwy śmiech, brązowe ślepia, potargane włosy, następna odpowiedź, która potrafiła zgasić Ino w sekundę. Czyli równie prędko, jak zgasnąć miało życie Kundla, gdy wreszcie padło polecenie: ─ Zamorduj go.
Wilczyca wypruła na korytarz.
Drzwi z hukiem uderzyły we framugę, odcinając ich obu od świata zewnętrznego.
Zabawne, że nikt na korytarzu nie słyszał krzyków po drugiej ich stronie. Tak jakby ściany były zbyt grube, by przepuścić dźwięk, jakby nie było żadnych luk w drewnie – a przecież dźwięki były przepuszczane, a luki pojawiały się notorycznie. Nikt jednak nie zareagował, gdy z pokoju Wilczura wydobyła się seria uderzeń, przeplecionych głuchymi, suchymi buchnięciami, trzaskami, sykiem. Nie patrzono w tamtym kierunku, zaciskano usta, próbowano ignorować. Jakby nic się nie stało, choć, istotnie, dla nich nie stało się nic. Nie mieli o niczym pojęcia, umiejąc dojść jedynie do wniosku, że stało się coś, co ich nie dotyczy, coś, co rozwścieczyło przywódcę gangu, ale to „coś” - jakkolwiek paskudne by nie było – ograniczało się do jego życia osobistego. Tak uważali, dlatego milczeli.
Aż nagle wszystko ucichło.
Palce drgnęły, ramiona uniosły się, gdy sylwetka postanowiła się zgarbić. Czuł na wargach mrowienie, jakby słowa zamieniły się w tysiące malutkich pajęczych odnóży, dźgających go po ustach, obrzydzających zdania jeszcze przed ich wypowiedzeniem. Powoli się wyprostował, przeciągając wzrokiem po zdemolowanej norze. Nie było śladu po Shionie, choć jego zapach był jeszcze dobrze wyczuwalny; zniknęły kartki pod ciężkimi meblami, szuflady zamieniły się w stosy połamanych desek, talerze z jedzeniem zdobiły podłoże w formie malutkich, ostrych kawałków, ubrudzonych szkarłatem wszędzie tam, gdzie przypadkiem Grow się zadrapał.
A pośród tego bałaganu, dokładnie naprzeciwko niego, dokładnie tuż przed nosem, siedziała ona.
Nieruchoma, milcząca, o dziecięcej twarzy, delikatnej skórze, której dotknął, wsuwając opuszki na zabliźniony policzek w niemalże słodkim, czułym geście. Była jak laleczka przy której trzeba uważać, by nie uszkodzić jakiegoś mechanizmu; jak najdroższa porcelana, możliwa do stłuczenia nawet wtedy, gdy przypadkiem odłoży się ją o ten minimalny procent siły zbyt mocno. Uśmiechnął się nagle, czując ściskający się żołądek.
─ Mój kotek – wychrypiał, głaszcząc ją kciukiem po policzku. Delikatnie, żeby jej nie wystraszyć. ─ Mój mały, kochany kociak. Pamiętasz dzień, gdy się spotkaliśmy? Pamiętasz, gdy wstąpiłaś do DOGS, gdy patrzono na ciebie dziesiątkami różnych oczu, za którymi kryły się niepowtarzalne myśli? – Wsunął drugą rękę na jej twarz, nadal się uśmiechając. Pochylał się nad nią lekko, uważnie, z dziką satysfakcją, z bezczelną wręcz siłą świdrując skryte pod jasnymi włoskami oblicze. Czuł ciepło jej policzków pod dłońmi, charakterystyczne drżenie ciała, widział zaciskające się wargi... Boi się. Ale kto by się nie bał na sam dźwięk własnych obietnic? ─ Pamiętasz przysięgi? – Spochmurniał, jakby ktoś włączył przycisk. Rysy stężały, usta ściągnęły się, a mięśnie napięły. Poczuła drżenie jego dłoni, gdy zaczynał cedzić kolejne słowa: ─ Obiecałaś mi. Obiecałaś lojalność moim zasadom! Obiecałaś, że nie skrzywdzisz żadnego Psa, że staniesz za nimi murem, że obronisz własnym ciałem. Pamiętasz te przyrzeczenia?
Zaśmiał się nagle, puszczając ją i wycofując się na dwa kroki. Dłoń machnęła w powietrzu niewielki łuk, nim obok Growlithe'a nie zamigotał czarny kształt. Wymordowany zdążył jeszcze nadepnąć podeszwą na odłamki szkła, a Shatarai była już gotowa. Wielka, czarna, wściekła. W jej sylwetce kryło się to samo, co w jego oczach. To, czego sama była personifikacją. Zniżyła łeb, gdy oparł o nią rękę, chwytając mocno za sierść na szyi.
─ Wychodzi na to, że złamałaś wszystkie. – A potem spojrzał na wilczycę i pchnął ją ku drzwiom. ─ Odnajdź Kaneko. – Głos miał mocny, choć w oczach pojawił się dziwny błysk bólu. Usta przez chwilę martwo trzymały się jednego ułożenia, nim nie wziął się w garść, nie odgonił od siebie natrętnych myśli, chcących postawić go przed obliczem wątpliwości. Nie mógł się wahać. Był przywódcą, alfą watahy. Czy byłby godzien swojego stanowiska, gdyby nie był pewien własnych decyzji? Wargi więc poruszyły się na nowo, układając w szorstkie słowa, w czasie których ton na moment tylko zachrypł; na moment, gdy przed oczami stanęła mu klatka ze wspomnień. Wszystko namacalne każdym zmysłem. Szczekliwy śmiech, brązowe ślepia, potargane włosy, następna odpowiedź, która potrafiła zgasić Ino w sekundę. Czyli równie prędko, jak zgasnąć miało życie Kundla, gdy wreszcie padło polecenie: ─ Zamorduj go.
Wilczyca wypruła na korytarz.
Arcanine- NAZWA RANGI
:: Wielka Brytrania :: Minami – Południe :: Przewodnik
Strona 1 z 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach