eragerge
:: Londyn :: Off topic :: Czerwona pustynia
Strona 1 z 1
Re: eragerge
— Podniesiesz się...?
Patrzył na nią z dołu, spod ściągniętych gniewnie brwi i zmierzwionych, sklejonych od potu włosów. Zęby powoli przestały się obnażać; klatka po klatce znikały ostre kły, aż w końcu całkowicie przysłoniły je wykrzywione w bólu wargi. Rozumiał co do niego mówiła, ale w porównaniu do większości osób, które zapewne pokiwałyby tylko głową i spróbowały dźwignąć się na nogi, on pozostał w swojej pozycji, nabierając głębokich wdechów przez zęby; wdechów, od których gardło paliło żywym ogniem, wdechów, od których te płomienie docierały do czubków palców, uszu, do żołądka. Resztki sił wykorzystał na zamachnięcie się, które nawet w połowie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów i teraz, kiedy wiedział, że nie zdobędzie się na kolejny silny atak, był już niemal zrezygnowany.
Dlaczego nie było tu jeszcze straży? Zrobiliby swoje. Skróciliby to wszystko; jeden huk. Potem cisza.
Czas mijał dla niego inaczej. Kiedy sobie uświadomił, że być może stan, w jakim się znajdował, tłumił normalny upływ chwil — zamieniał sekundy w minuty a godziny w sekundy — niemal już wyczekiwał odgłosu kroków; ciężkich, miarowych, wojskowych. Ukradkiem zerkał w bok; obraz był jednak rozciągnięty lub spłaszczony, tracił na ostrości i znów stawał się wyrazisty; gorączka musiała mordować poczucie czasu. Jeszcze go dorwą. Za moment. Nie będzie czekał wieczności.
Krtań wymordowanego ścisnęła się mocniej, gdy kilogramowy ciężar opadł na jego grzbiet. Łokcie ugięły się, opuszczając go o dodatkowy centymetr, ale stawy utrzymały ciało w dotychczasowej pozycji. Ponownie skoncentrował się na stojącej tuż przed nim postaci; jak przez mętną wodę widział jej twarz. Gdzieś umknął mu akt, w którym zniknął pies. Warkot stał się odleglejszy, ale wciąż wibrował w powietrzu.
Nie, nie da rady.
Gdy wreszcie upadł, stało się dla niego jasnym, że już nie wstanie. Był skory gryźć i drapać; jak zwierzę zapędzone w róg, pies pod murem otoczony najeżonymi kijami, które wystrzeliwały naprzód i dźgały go w bok. Tracił werwę, ale gdzieś na dnie oczu, pod cienką warstwą ludzkiego zmęczenia, kapitulacji i żalu, krył się ogień. Ten sam, który trawił jego żyły i narządy, którego temperatura wypalała umysł.
Patrzył na nią z dołu, spod ściągniętych gniewnie brwi i zmierzwionych, sklejonych od potu włosów. Zęby powoli przestały się obnażać; klatka po klatce znikały ostre kły, aż w końcu całkowicie przysłoniły je wykrzywione w bólu wargi. Rozumiał co do niego mówiła, ale w porównaniu do większości osób, które zapewne pokiwałyby tylko głową i spróbowały dźwignąć się na nogi, on pozostał w swojej pozycji, nabierając głębokich wdechów przez zęby; wdechów, od których gardło paliło żywym ogniem, wdechów, od których te płomienie docierały do czubków palców, uszu, do żołądka. Resztki sił wykorzystał na zamachnięcie się, które nawet w połowie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów i teraz, kiedy wiedział, że nie zdobędzie się na kolejny silny atak, był już niemal zrezygnowany.
Dlaczego nie było tu jeszcze straży? Zrobiliby swoje. Skróciliby to wszystko; jeden huk. Potem cisza.
Czas mijał dla niego inaczej. Kiedy sobie uświadomił, że być może stan, w jakim się znajdował, tłumił normalny upływ chwil — zamieniał sekundy w minuty a godziny w sekundy — niemal już wyczekiwał odgłosu kroków; ciężkich, miarowych, wojskowych. Ukradkiem zerkał w bok; obraz był jednak rozciągnięty lub spłaszczony, tracił na ostrości i znów stawał się wyrazisty; gorączka musiała mordować poczucie czasu. Jeszcze go dorwą. Za moment. Nie będzie czekał wieczności.
Krtań wymordowanego ścisnęła się mocniej, gdy kilogramowy ciężar opadł na jego grzbiet. Łokcie ugięły się, opuszczając go o dodatkowy centymetr, ale stawy utrzymały ciało w dotychczasowej pozycji. Ponownie skoncentrował się na stojącej tuż przed nim postaci; jak przez mętną wodę widział jej twarz. Gdzieś umknął mu akt, w którym zniknął pies. Warkot stał się odleglejszy, ale wciąż wibrował w powietrzu.
Nie, nie da rady.
Gdy wreszcie upadł, stało się dla niego jasnym, że już nie wstanie. Był skory gryźć i drapać; jak zwierzę zapędzone w róg, pies pod murem otoczony najeżonymi kijami, które wystrzeliwały naprzód i dźgały go w bok. Tracił werwę, ale gdzieś na dnie oczu, pod cienką warstwą ludzkiego zmęczenia, kapitulacji i żalu, krył się ogień. Ten sam, który trawił jego żyły i narządy, którego temperatura wypalała umysł.
Arcanine- NAZWA RANGI
:: Londyn :: Off topic :: Czerwona pustynia
Strona 1 z 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach